Po
zawirowaniu nie mógł opaść pył, bo wszystko co do ziemi przypadło nowym
ciężarem, przedtem przewiane i przemoczone, przepalone promieniem - już
swojej masy nie miało. Nawet gdyby sam wiatr się pochylił i rękę podał,
podnieść tego co leży, bo upadło, nie zdoła.
Witaj,
czy czekasz jeszcze?
Czy
jeszcze czekasz na bezwietrzne spojrzenie przez równinne łąki i pola pszenicą z
makami, chabrami i żytem w rolniczą porę obsiane, a za nimi na sosnowy,
świerkowy z dębem las i nadmorskie trawy? Potem klif spadający w dół
ruchomym piaskiem, przez wybrane z niego głazy, z górki na łeb do morza?
Czy
tęsknisz za niedawno dziką wydmą z bagniskami i ptakiem, który z gniazd tam
ukrytych nie śpiewa i ty się cieszysz, że jeszcze go nie słyszysz, bo przez to
nowe ćwierkania, potem, rozśpiewają ci uszy.
Ty
pójdziesz po piasku, drobnym, kolorem mlecznej kawy pachnącym, z nadzieją...
Będziesz przed sobą szukać bursztynów, bo nie wiesz, że na nie - potrzebny jest sztorm z przypływem o porze
jantaru.
Nad
twoim morzem nie ma gorąca, a ty tam jesteś i nie wiesz, kiedy znowu? Kiedy
jeszcze zatrzymasz się by patrzeć, zapamiętywać sobą, że stał na redzie… że
wypłynął ten drugi i teraz wierzysz, że jest horyzont, bo za nim on właśnie się
skrył?
Zdejmiesz
buty… Niecierpliwie będziesz je rwać ze stóp. Odrzucisz nie patrząc za siebie i
pozwolisz, by przeniknęło przewodem twego - ja - pierwsze, oczekiwane,
zaskakujące zimno fali. Ona pokornie złagodzi się, podda twemu stanowi
upojenia, dreszczu, już będziesz pragnąć, żeby cię miała…
Nie
ochłoniesz jeszcze. Przybiegnie myśl, że właściwie to dobrze, że jeszcze upału
nie ma, bo ty... możesz zagarniać wszystko, nie dzielić się przestrzenią i iść
brzegiem… już idziesz i czujesz zapach morskiej fali.
Zaczynasz
widzieć, wraca oszołomiony wzrok, by w oddali zobaczyć krzyż. Czarny i duży.
Domyślasz się. Mimo dobrej myśli wychodzisz z grzyw, w zimnym piasku grzęzną
stopy, jeszcze kilka kroków po bruku alejki i czytasz, że to ku pamięci tym,
których pochłonęły odmęty…
żadna
ręka nie zabrała jeszcze kikutów po wypalonych zniczach...
Swojego
nie zapalisz, nie dzisiaj, ale już wiesz i jutro… nie tylko za nich.
Z
klifu wyfruną kolorowe czasze i pomyślisz, że chyba się boisz takiego latania
Ikarów, będziesz prowadzić śmiałków wzrokiem… nie dokończysz, bo znowu
mocniejsza fala będzie o sobie przypominać, zimnem zapraszać.
Zapomnisz,
że trzeba brzegiem wracać… przedtem nie było a teraz leżą w piasku białe,
bo ciągle myte muszelki, widziane ze słyszenia. Będziesz zachłannie zbierać.
Pozwalać
wodzie i wiatrowi, piaskom i ptakom na pieszczotę twojego zamyślenia, strachu,
czy dokładnie opowiesz, kiedy wrócisz na swój „naprzeciw morza..”, tam, gdzie
twój dom ma urlop od ciebie.
To
też twoje morze. Nie powiesz przecież, że twoje miasto południa - nie jest jego
czy jej, tych znad morza.
Zaczniesz
wracać innymi piaskami, bo tamte ma już fala i śmieje się nową grzywą...
masz jeszcze kilka dni na chłód w czubku głowy… to dla niego będziesz myśleć
tylko o tym, żeby jeszcze, żeby chociaż raz...
Doczekasz
się zwierciadła promieni, z morza wrócili z rybami, przeskoczysz przez powrozy
lin. Przysiądziesz przed burtą i przyjmiesz trochę ciepła, odkryjesz ramiona,
podciągniesz końcówki spodni… usłyszysz
gwar.
To
ciepło przyprowadziło krzykaczy... podniesiesz się i odejdziesz…
Wysoko
na klif. Będziesz patrzeć przed siebie goniąc przyfruwające nad morze ptaki,
siadające na wodzie, topiące dzioby po szyję… i szybko za siebie… tam, gdzie
igłami i liściem, mchem pachnie pomorski, nadmorski las…
Longva,
31.01.2008r.