wtorek, 25 czerwca 2013

Dotyk obcego downa





Witaj…
Miał trochę więcej niż dziesięć lat.  Siedział obok matki, trzymał ją za rękę w zapchanym, spoconym autobusie, jadącym przez zatłoczone miasto.
Drugą, wolną i niemającą co robić, pociągnął za rękaw stojąca kobietę, jednocześnie podnosząc się;
- proszę, może pani usiądzie – powiedział ciepło.
Usiadła, wdzięczna. Naprawdę nie mogła już znieść bólu, który wracał wraz z kolejnym szarpnięciem autobusu - prowadzonego przez  kierowcę nieczułego na dolę ludzi.
Chłopiec wcisnął się między matkę i kobietę. Obie chwycił za ręce;
- nie dokuczaj pani, z dobrym uśmiechem skarciła go matka…
- nic nie szkodzi - uspokoiła matkę kobieta,
- to dobre dziecko, proszę mi wierzyć… co będzie, kiedy zostanie sam, przecież w końcu mnie zabraknie…      
Dotknięcie, ciepło chłopięcej ręki, ufność, wzrok dziecka, wszystko od razu… kobieta na chwilę straciła głos. Myśli jedna po drugiej rozpierały skronie. Chłopiec mówił  bez przerwy, bez wytchnienia, głaskał obcą dłoń. Zaglądał w oczy, dotykał włosów, zwracał się do mamy… do niej… przecież pani mnie lubi, prawda?
- lubię Cię, bardzo!
- słyszysz, mamuś… ?
Lubiła go w drodze, która ich spotkała. Nie mogła znieść siebie, bo myślała… jestem szczęśliwa, że nie jesteś  mój, że mnie ominął los tej, do której mówisz dziecko – mamuś?
Kobieta zacisnęła palce na jego dłoni. Potem objęła, przytuliła uśmiechniętą, młodziutką postać. Musiała wysiąść.
Na zawsze został w niej ślad. Dotyku chłopięcej, ufnej dłoni.



Tymczasem znikły nieba woale, słońce nie wyszło zza chmury.
Na nieśmiałą zieleń wyspy pada drobny deszcz. Powstaną kwiaty, wychylą z gałązek listki. Minie i ten dzień.
Jeszcze tylko napijmy się herbaty...









L., 26.04.2008

środa, 19 czerwca 2013

Klara opuszcza




Czy wiesz, że teraz mógłby ktoś powiedzieć, że Ona marudzi?
Przecież jeszcze widzi. To czy nie potrafi dojrzeć gładkiej, płytkiej, spokojnej, bo tylko łodziami rozproszonej wody?
Witaj.
Nawet przypływ nie ma siły przynieść większej fali. Od wielu dni.
Cichutko wzdycha wodospad a strumień stanął. Przez większe kamienie nie przepłynie, ani mniejsze.
Codziennie, obojętnie w jaką porę, przelatuje czapla. Z rozlewisk podąża w górę, nad drzewa, lot kieruje w skały. Wraca. Nie zawsze sama.
Kaczki nad fiordem krzyczą, one też w locie. Potem przy kamieniach, algach, w wodzie.
Gęsi, tak, i one...
Nie ma nocy. Przed i za mostem późne wieczory w złocie i różu najpiękniejszej z róż. Na oceanie i w niebie.
Żaglówka, żeglarz nie postawił żagli. Statki, białe, z okienkami, turystami w parującej fiordów lekkiej mgle.
Śpiew skrzydlatych i krzyk, kiedy przelatują w obronie.
Wykoszone traktorami trawy. Białe baloty, jak antały, stają gotowe do zimy.
Łąki w zielonych kłosach, woniach ziół i polnego kwiatu.
Przy drogach, nad brzegami, w lesie, szykują się do zakwitania krzaki dzikich róż. Drzewa oplata wiciokrzew.  Do stodół tulą się forsycje i czarne bzy.
Bzy piękne, wielokolorowe, wystawiły na publiczny widok swoje liście i kiście z płatkami, w których szuka się szczęścia.
Od  podnóży po szczyty gór, zmówiły się wszystkie zielenie, zaczynając od mchów.
Bezsilne od waru, gorące słońce pokłada się na ocean, wyspy i fiord. Na dorosłych, dzieci. Na ten skrawek świata, zagubiony w wodnej przestrzeni.
Jest pięknie, prawda?
To powiedz Jej, wytłumacz, dlaczego w taki dzień, w takim zielonym, w błękicie,  mieliźnie szafiru i nieba, ktoś musiał wykopać dół.
Bo Klara, urodzona na wyspie,  uparła się opuścić żywych i udała się do swego, protestanckiego, nieba.


Opuścili flagi do połowy masztu.
Pogrzeb, ceremonia pożegnań ze wszystkimi.
Pieśni, modlitwa bez klękania.
Biała trumna na czarnym podkładzie.
Kolorowe, w białe i różowe przystrojone wieńce.
Z białymi, szerokimi szarfami także wiązanki kwiatów.
Pani ksiądz w kawowym habicie
sznurem w talii przewiązana
czyta o Klarze wspomnienie.
Z pamięci recytuje.

Niesie się śpiew
osób stu pięćdziesięciu
czarno ubranych.

Do trumny podchodzą córki i syn.
Syn wypowiada pożegnanie.
Odchodząc dłońmi dotykają wieka.

Podchodzą dorosłe wnuczęta.
Jeden pożegnał Babcię od wszystkich.

Najstarsza prawnuczka,
dziewięcioletnia,
nie może mówić do mikrofonu;
to wina jej dziecięcych łez,
płynących najszczerszym dzieciństwem.


Pani ksiądz czyta Ewangelię,
raz tylko robi znak krzyża;
słychać muzykę organów.
Śpiewają.

Cisza.

Mężczyzna wychodzi na środek.
Do rąk bierze w serce wieniec upleciony.
Chwyta zwisającą, białą szarfę.
Odczytuje imiona tych, którzy tym ukwieceniem
Klarę żegnają.

Podnoszenie kwiatów, odczytywanie pożegnań trwa.

Pani ksiądz przewiązana sznurem mówi.
Milknie.
Słychać całą piersią śpiewaną pieśń.

Do trumny zbliża się młodzież.
Wnukowie i wnuczka.
Podnoszą  Babcię i zanoszą do karawanu.

Wykopany dół czekał.
Mężczyzna, w ochraniaczach na uszach,
pociągał za sznur.
Biły dzwony po trzy razy.
Kilka razy.
Kilka razy.
Klaro, żegnaj.

Pożegnaj Klaro niebieski dzisiaj fiord.

Lata trudów i zmagań.
Zapomnianej miłości.
Dziesiątek lat wdowieństwa.

Nie słysz już
Płaczu dzieci, wnuków i prawnuków.
Przyjaciół żalu.
Nie patrz na szczyty.
W niebo patrz.
Koniec pogrzebu.
Flagi wysoko, na maszt!



Żałobnicy rozjeżdżają się do domów.
Nad łąką kołuje mewa. Opada, szybko. Dziobem zabija wróbla. 









L., czerwiec 2008





sobota, 15 czerwca 2013

Biała noc


głosy z daleka
dźwiękiem za mocnym
udźwignęła woda
niesie

skołowana mewa
za brzegiem fiordu
topi smutek ptasi
na wieczornej fali

suka bez głosu
czarna
ku gościom łypie
radośnie ślepiem
wysokimi łapami
wgniata trawę

wiatr podrywa
papierowe talerze
w przestrzeni zapach
pieczonego w ogniu
igieł sosny

daleko horyzont
za mostem
z przyjaciółką groblą
zdarzeń na kamieniach
w odpływie marzenia

gdzie noc
co już miała otulać
w pierwszym śnie
za chłodne
przedłużone z dnia
westchnienia

przyćmiona zielenią
siarczystym postanowieniem
niepowtarzania
bezkresu patrzenia wyrażeń



wtorek, 11 czerwca 2013

Bilet do kina



Witaj.
Kończy się drugi tydzień w deszczu, a on…
Nie obchodzi go, że w szarości doby tylko zieleń wita się z pierwszym dniem lata.
Za to wodospad szumi, woła – żyję, jestem szczęśliwy; cieszy się, leci do strumienia i łączy z fiordem w zmowie. Tam, w tej ogromnej wodzie, jeszcze  go za mało  i obnażone algi  mdleją.
Czapla brodzi w rozlewisku, bezmyślnie rozsiadły się dzikie kaczki. Na moście mewy po samobójczym locie zostają pod kołami samochodów.
Za groblą popłakuje tęsknota za fokami. Wychyliły głowy z wody wczesną wiosną. Gdzie teraz są?
Odnalazł się wiatr. Biegał, wrócił i znowu gdzieś pogna. Taki się już urodził. Musi być w ruchu, dokazywać albo szaleć, wpadać w furię, grozić że będzie wichrem.
Siny obraz wysp. Nie wiadomo gdzie horyzont, w nim niebo i ocean.
Czekać…  czekać, czekać. Na słońce.

Zaułek drzewny, tak nazywała się krótka uliczka bez choćby jednego drzewa. Przed biurami rozlewni piwa, na chodniku pod murem, zawsze leżały hałdy potłuczonych butelek; przeważnie zielonych, rzadko brązowych -  może było odwrotnie.
Dwie dziewczynki w kretonowych sukienkach, w pantofelkach z paskiem zapiętym na guzik, podchodziły do stłuczek. Jedna to blondyneczka, z prostymi włosami, jak urzniętymi sierpem; druga ciemniejsza, z krótkim warkoczem.
Miały worki. Takie na ziemniaki.
Pochylone, każda z innej strony wysypiska, żeby nie zderzać się głowami, zielone i brązowe kawałki wrzucały do worków. Dłonie gołe, małe, raniły nierównym tłuczniem.
Wypełnione i związane sznurkiem ostre ciężary ciągnęły, bo zarzucić na plecy  nie mogły, do skupu. Dwa kursy. Łatanie dziur w workach wydartych na bruku. Kilogram szkła – to dwadzieścia groszy.
W kolejce po bilet do kina nie czuły bólu ani zmęczenia… aż do następnego dźwigania szkła; bo wabiły nowe, kolorowe afisze.

Przystanął projektor wyświetlający film życia, poplątała się zerwana klisza…

 Deszcz z wiatrem odchodzą, przez chmury przepycha się słońce. Przed nocą powróci samotny wicher.
                                                                         



L., 25.06.2008