nie
dało rady zrzucić z dachów całego śniegu.
To
dlatego młody mężczyzna chodził po takim,
który
latem był czerwony, a teraz biały.
Nie
mogła na to patrzeć.
W
każdej chwili, niezabezpieczony, mógł spaść.
To
prawda, że w zaspy… nie, nie patrzyła.
Szla
środkiem jezdni
nie
do końca oczyszczonej z bieli.
Chodników
i tak nigdy nie było.
Nagrodą
za to były: jasność i ciepło.
W
taki dzień wypadało, należało
przykryć
niepamięcią każdą troskę,
cieszyć
się ciepłem, chwilą.
Niebem
przeglądającym się w ogromnej,
zimnej
wodzie, białej, więcej błękitnej.
Zapomnieć,
nie być sobą, w krokach zgubić lata.
Przyjąć
pierwsze ciepło, niech przenika,
szuka,
znajduje i zaczyna jeszcze raz…
trochę
inaczej, z drugiej strony… bo jest dobrze, cicho.
Krzyknęła
mewa, gdzieś daleko, na granicy rejestru.
Chwila
życia z wiarą, że niedługo nie będzie śniegu,
że
jeszcze będzie… zanim zawoła Ją niebo.
L., 3.08