Życie
karmi się wyborami.
Nie
jest źle, kiedy wola przy nich majstruje.
Ktoś
robi to za nas i w szczęście,
albo
tragedię prowadzi…
Wybory,
jak wszystko, mają swoje stopniowanie.
Te
nawet najprostsze - krętą drogą idą.
Powiedziała,
że więcej tego nie zrobi.
a
i tak jeszcze raz urodzisz.
Albo
wcale, jeśli nie ciebie do tego stworzono.
To
przywołanie resztek umiaru
i
rezygnacja z nierozważnego chcenia.
Wbrew
sobie, na przekór niemocy…
nie
każdy potrafi, może…
Wiesz,
za sklepem jest droga.
Do
dwóch domów.
Przy
niej strumień - dziecko wodospadu.
W
nim zwalisko kamieni.
To
tędy, po nich,
przejdziesz
przez wodę na drugi brzeg.
Utoniesz
w zieleni traw, krzaków jagód, mchu.
W
drzewach zielonych,
jak
niecierpliwa nadzieja.
Ścieżka.
Czar
wabiący obietnicą spełnienia.
Zaraz,
za chwilę - miękkie poszycie.
Poduszeczka
pod stopy
prawie
- zamieni się w kamień.
Uważaj.
Każdy, ostry czy obły
na
którym nogę stawiasz,
sprawdź
czy nieruchomy…
Wąsko,
czasem na dwie stopy obok siebie.
W
górę, w zalewie zieleni,
między
prześwitami,
prowadzi
cię kamienna, uwodzi,
bo
chce, żeby nazwać ją dróżką
Idziesz.
Przystajesz po czucie,
słyszenie,
że on niedaleko…
To
droga przy nim na wiarę...
Wodospad.
W
gęstwinie zielonego się zaszył
i
śmieje do ciebie.
Wyżej,
nie szybciej, bo nie dasz rady.
Kamień
za kamieniem,
albo
drobnica z dużego worka
rozsypana
pod nogi.
Stań
po równowagę.
Możesz
odpocząć, spojrzeć za siebie.
W
dół, po stoku. Bać się, może nie…
Przestrzeń
rozwiana wiatrem
z
mgieł ostatnich, rozlała się na góry,
fiord
i dzikie brzegi.
Bliżej,
u podnóży, na domy ludzi,
zielone,
nawozami wypasione łąki,
ocean
w jasności granatu, błękicie nieba,
na
horyzont daleki wspomnieniem statku,
który
przed siebie…
W
lesie młodym, już miejscami
powalonym
po zimach – zapomnienie.
Że
to nie tam, nie u siebie…
Zawilce,
krzaki z zieloną jagodą, mchy,
świerki,
brzozy, leszczyna, jodły, wrzosy…
Nie
słychać go…
Te
głazy… to też ścieżka? Nie ma rady,
albo
po nich, albo odwrót.
Nie
tym razem.
W
kamienną dróżkę wpadło słońce.
Nad
stok, w piękniejsze patrzenie
na
szczyt tej, która za fiordem,
zamieniona
w cielsko zielonego tygrysa,
wygrzewa
się w promieniach.
Znowu
cień. W nim progi kamienne,
ostre,
duże, bez opamiętania.
Niemdlejąca,
bo w chłodzie,
rozpasana
zieleń.
Przy
ścieżce z głazów
przysypanych
ziemią, też już porosłą,
żółte
prymulki puszczają oczka.
Powoli,
ostrożnie!
Nic
to nie pomoże
tak
trafisz w wolny kamień.
Radość
chce tobą potrząsać,
wiatr
pomagać, słońce podpierać plecy.
Ty
dalej po kamieniach
dużych
i małych, w górę, z myślami w sieci…
W
dotyku, szale majowej zieleni.
W
zwrocie dali, maratonie oczu.
Wrócił
do Niej... Wiatr.