wtorek, 6 grudnia 2016

Oni





Witaj.
Wrzesień*... niesie ze sobą tyle nazw, stanów, uczuć, chęci, początków nowego.
Za często rozpaczliwy koniec.
I chociaż przyleciał helikopter, to po kilku dniach i tak flagi opuścili do połowy masztu.
Nie liczę, ile to razy... od czasu kiedy poszłam żegnać Klarę, niedawno, w czerwcu.
Nie przestają, tylko opuszczają i opuszczają. Za każdym razem o tej samej godzinie żałobnicy jadą wspominać, a potem złożyć do ziemi pechowca, któremu nie udało się jeszcze raz spojrzeć na fiord, podnieść głowę i prawie przebić wzrokiem góry, albo ponad nimi wyobrazić sobie wolność od wszystkiego.
Tyle razy próbowano rozstrzygnąć, czy przyjaźń jest odmianą miłości, czy miłość przyjaźnią też być może. Przyjaźń i miłość wytrwałą, wierną, długą - można zastąpić znajomością?
Serce wspiera uczucia, nie żałuje sił. Wszystko przytrafić się może. Bez wyrafinowanego zamiaru.
W domu, na parterze, mieszkał Jarle. Owdowiał dawno, niektórzy już nie pamiętali, kiedy to było.
Nie musieli. Wystarczyło to, że na zawsze zapisał w sobie datę i godzinę.
Został sam. Nigdy wcześniej nie próbował sobie wyobrazić chwili po... Po tym momencie, kiedy się odezwie i nikt mu nie odpowie, chociaż prawie pięćdziesiąt lat słyszał ten sam głos. Tak, ten sam... kiedyś w barwie młodej niezapominajki, potem późnojesiennej chryzantemy...
Nic nikomu nie mówiąc przyrzekł sobie, że nigdy jej nie zdradzi. Pamięć wypełni całe jego serce uczuciem wszystkich przetrwanych lat.
Trzeba było pójść w stronę mostku nad strumieniem, przejść nad wodą, wyjść do zakrętu i na asfaltową drogę, by zobaczyć dom Jorunn**, kiedyś wypełniony gwarem.
Jeden głos zawsze był cichy. Mimo to słyszała go świadomością, oddaniem. Ciepłem rozlewającym się od serca, tą, mimo upływu lat, ciągle zawstydzoną, nieopowiadaną miłością za to, że chociaż nie mówił, to wiedziała... była pewna, spokojna, nigdy nie musiała się bać.
Wiernych czterdzieści sześć lat i nagła godzina ciszy... potem kobiecy płacz.
Jarle przeszedł przez mostek, wyszedł za róg - nie wiedział że nie stanął, tylko dalej prowadziły go nogi.
Jorunn przed domem przycinała róże o których zapomniała. Chciała złapać trochę powietrza w zamknięte tęsknotą wnętrze. Dlaczego teraz je zobaczyła i to, że te które przekwitły ściąć trzeba?
Pozdrowili się.
Zaczął wychodzić codziennie, w każdą pogodę. Ona nie cięła już kwiatów, na ganku czekała na pytanie - jak zdrowie?
Zimno przyszło późnym latem. Lato ulegało jesieni.
W kuchni, przy oknie, stał stół. Oboje zaczęli przy nim siadać nie zasłaniając okien. Rozmawiali, pili na rozgrzanie malinową herbatę. Czasem czarną.
Tak mijała czwarta jesień, potem szósta zima. W końcu przestali oglądać się za tym co i tak upływało.
Noc zabierała wyraźny widok na fiord, kiedy podnosił się i za każdym razem żegnając Jorunn - w pustkę do siebie wracał.
Nigdy nie poczuł dotyku jej ręki, przy pożegnaniu nie ujmował dłoni. Nie zdradził pamięci o Tamtej spojrzeniem, gestem, słowem, myślą.
Nigdy nie poczuła dotyku jego ręki i dlatego pozwalała mu wychodzić po zmierzchu.
Cichy głos pamięci ciągle zniewalał jej serce.
Zgasiła lampę, jak zawsze, kiedy nie widziała go już, bo coraz bardziej pochylająca się postać niknęła za rogiem. Położyła się, chłód pościeli dreszczem przywarł do ciała, którego zmarszczki nie oszczędziły. Zasnęła i za kilka dni opuścili flagi.
To nie był wcale taki długi czas... On też został odprowadzony tam, gdzie latem zwisają dorodne kiście złotokapów i szumią liście mocnych brzóz. A trochę niżej - wody fiordu dzień i noc kołyszą pamięć o zmarłych.
Czas na kawę. Zaparzę. Kto wie, ile razy jeszcze...

















  * można wyobrazić sobie każdy inny miesiąc
**imiona Norunn i Jarle przypadkowe


L., 10.09.2008