Witaj.
Wrzesień*...
niesie ze sobą tyle nazw, stanów, uczuć, chęci, początków
nowego.
Za
często rozpaczliwy koniec.
I
chociaż przyleciał helikopter, to po kilku dniach i tak flagi
opuścili do połowy masztu.
Nie
liczę, ile to razy... od czasu kiedy poszłam żegnać Klarę,
niedawno, w czerwcu.
Nie
przestają, tylko opuszczają i opuszczają. Za każdym razem o tej
samej godzinie żałobnicy jadą wspominać, a potem złożyć do
ziemi pechowca, któremu nie udało się jeszcze raz spojrzeć na
fiord, podnieść głowę i prawie przebić wzrokiem góry, albo
ponad nimi wyobrazić sobie wolność od wszystkiego.
Tyle
razy próbowano rozstrzygnąć, czy przyjaźń jest odmianą miłości,
czy miłość przyjaźnią też być może. Przyjaźń i miłość
wytrwałą, wierną, długą - można zastąpić znajomością?
Serce
wspiera uczucia, nie żałuje sił. Wszystko przytrafić się może.
Bez wyrafinowanego zamiaru.
W
domu, na parterze, mieszkał Jarle. Owdowiał dawno, niektórzy już
nie pamiętali, kiedy to było.
Nie
musieli. Wystarczyło to, że na zawsze zapisał w sobie datę i
godzinę.
Został
sam. Nigdy wcześniej nie próbował sobie wyobrazić chwili po... Po
tym momencie, kiedy się odezwie i nikt mu nie odpowie, chociaż
prawie pięćdziesiąt lat słyszał ten sam głos. Tak, ten sam...
kiedyś w barwie młodej niezapominajki, potem późnojesiennej
chryzantemy...
Nic
nikomu nie mówiąc przyrzekł sobie, że nigdy jej nie zdradzi.
Pamięć wypełni całe jego serce uczuciem wszystkich przetrwanych
lat.
Trzeba
było pójść w stronę mostku nad strumieniem, przejść nad wodą,
wyjść do zakrętu i na asfaltową drogę, by zobaczyć dom Jorunn**,
kiedyś wypełniony gwarem.
Jeden
głos zawsze był cichy. Mimo to słyszała go świadomością,
oddaniem. Ciepłem rozlewającym się od serca, tą, mimo upływu
lat, ciągle zawstydzoną, nieopowiadaną miłością za to, że
chociaż nie mówił, to wiedziała... była pewna, spokojna, nigdy
nie musiała się bać.
Wiernych
czterdzieści sześć lat i nagła godzina ciszy... potem kobiecy
płacz.
Jarle
przeszedł przez mostek, wyszedł za róg - nie wiedział że nie
stanął, tylko dalej prowadziły go nogi.
Jorunn
przed domem przycinała róże o których zapomniała. Chciała
złapać trochę powietrza w zamknięte tęsknotą wnętrze. Dlaczego
teraz je zobaczyła i to, że te które przekwitły ściąć trzeba?
Pozdrowili
się.
Zaczął
wychodzić codziennie, w każdą pogodę. Ona nie cięła już
kwiatów, na ganku czekała na pytanie - jak zdrowie?
Zimno
przyszło późnym latem. Lato ulegało jesieni.
W
kuchni, przy oknie, stał stół. Oboje zaczęli przy nim siadać nie
zasłaniając okien. Rozmawiali, pili na rozgrzanie malinową
herbatę. Czasem czarną.
Tak
mijała czwarta jesień, potem szósta zima. W końcu przestali
oglądać się za tym co i tak upływało.
Noc
zabierała wyraźny widok na fiord, kiedy podnosił się i za każdym
razem żegnając Jorunn - w pustkę do siebie wracał.
Nigdy
nie poczuł dotyku jej ręki, przy pożegnaniu nie ujmował dłoni.
Nie zdradził pamięci o Tamtej spojrzeniem, gestem, słowem, myślą.
Nigdy
nie poczuła dotyku jego ręki i dlatego pozwalała mu wychodzić po
zmierzchu.
Cichy
głos pamięci ciągle zniewalał jej serce.
Zgasiła
lampę, jak zawsze, kiedy nie widziała go już, bo coraz bardziej
pochylająca się postać niknęła za rogiem. Położyła się,
chłód pościeli dreszczem przywarł do ciała, którego zmarszczki
nie oszczędziły. Zasnęła i za kilka dni opuścili flagi.
To
nie był wcale taki długi czas... On też został odprowadzony tam,
gdzie latem zwisają dorodne kiście złotokapów i szumią liście
mocnych brzóz. A trochę niżej - wody fiordu dzień i noc kołyszą
pamięć o zmarłych.
Czas
na kawę. Zaparzę. Kto wie, ile razy jeszcze...
* można wyobrazić sobie każdy inny miesiąc
**imiona Norunn i Jarle przypadkowe
L., 10.09.2008