Za
dwadzieścia siódma Jan-Eryk wychodzi do pracy. Szybko zamyka drzwi,
idzie jakieś sześć metrów i już może wsiąść do auta.
Rusza
powoli i, też wolno, wydostaje się z podwórka.
Wraca
po piętnastej.
Znika
za drzwiami, znowu je zamyka.
Nie
widać Jana do rana.
Rzadko,
ale przychodzi do niego kolega.
Jan
jest sam kiedy na tarasie rozkłada parasol, fotel. Je sam upieczone
przez siebie kiełbaski. Jan z Erykiem popija piwo.
Jest
gorąco. Tak bardzo, że głowa z obrzydzeniem wpuszcza myśli, bo
one, kiedy już dostaną się do niej, to są śliskimi, jadowitymi
wężami. W najlepszym razie niegroźnymi padalcami.
Kłębią
się. W ścisku nie widać im łbów. Może ich nie mają? Sterczą z
tej masy śluzu zawinięte ogony.
Trzeba
się otrząsnąć!
Jest
lato, które szybko zniknie w jesieni.
Po
południu, pod spokojnym niebem nadlatywał niepokój. Dziwnie
bzyczał. Znad niskich dachów, najwyżej jednopiętrowych domków,
wypłynął owalny cień. Płaska chmura.
Gdzieś
wyroiły się pszczoły i leciały dokądś.
Do
Jana–Eryka, na rowerze, przyjechał kolega. Rower został na
tarasie a oni poszli. Wtedy domyśliła się. Poszli na odpust!
Witaj.
Wszystkie
sklepy tego dnia miały być otwarte do północy. Ścisłe centrum
miasta zostało wyłączone z ruchu samochodowego, można było
chodzić środkiem jezdni.
Ludzie
byli w każdym letnim pubie, knajpce, na ulicach. W kościele
metodystów biły dzwony.
Gorąco
nie ustąpiło ale słońce, o tej porze, nie przypiekało tak
wściekle głów.
Ze
sklepów sprzedawcy wynieśli towary i ułożyli na straganach.
Na
innych leżały odpustowe cudeńka.
Pod
baldachimem z wzorem indiańskim, na długich stołach leżały
różności. Indiańskie skórzane kapelusze męskie i kobiece.
Bransolety, instrumenty muzyczne, głównie różnej wielkości
piszczałki; sweterki dla dzieci z motywem, zdobieniem Indian, fajki.
Dalej,
wzdłuż ulic norwescy kupcy sprzedawali lunety. Używane samochody,
całkiem niedawno wyprowadzone z salonów; można było kupić
kawałek dalej, przy stacji benzynowej. Popularne ciuchy wisiały na
wieszakach. Niektóre obniżone w cenach.
Na
chodniku grupa ludzi, może Greków, malowała obrazy. Zapach farby
olejnej dusił w upale.
W
rynku kończyli ustawianie estrady. Będzie muzyka. Inna już
przyciągała słuchaczy.
To
dwóch Indian, ubranych w swoje ludowe stroje, grało odejmując od
ust jedną piszczałkę i przykładając inną, mniejszą lub większą
od poprzedniej. Na bruku stało pudło do którego, odważyła się,
wrzuciła korony. Trzeci Indianin chodził między stojącymi i
sprzedawał płyty.
Nie
słyszała już gwaru, nie czuła farb. Stanęła a inny, nieznany
jej dotąd świat zabrał ją stąd.
Nie
wiedziała czy skupić się na muzyce, która prowadziła ją
szczytami Andów, czy patrzeć na śniade ramiona jednego z muzyków,
wystające spod ubrania ze skór. Czy może zapamiętywać strój
drugiego, zakrytego po szyję w tym upale.
Byli
dzicy w opaskach zdobiących ich czarne, długie włosy. Urzekali.
Muzyka Indian niosła się w tym norweskim miasteczku na wzgórza,
unosiła nad fiordem. Gdzie jestem – myślała. Gdzie? Jak to się
stało?
Indianie
grali. Spokojny taniec miał moc, zaczarowanie, porwanie, indiański
odlot. Nie było w głowie padalców, zniknęły ogony. Była w
środku parnej dżungli. Na polanie wyciętej maczugami. Mężczyźni
i kobiety, ciemnowłose dzieci… Wszyscy siedzieli pod gołym
niebem. W kole. Zaczynali się podnosić. Muzyka coraz głośniej
rozmawiała z indiańskimi duszami. Ogień witał się ze zmierzchem
nad soczystą zielenią drzew. Powstawał niepowtarzalny taniec
indiańskich dusz. Tego, co im się w nie wbije tej nocy – żaden
szaman nie podejmie się wyjąć. Bose stopy, wolne ręce, dzikość
ciał - im wcale nie dzika, Czar, czar… nocy.
Indianin
który sprzedawał płyty, robił też tatuaże. Wzory wyrysowane
były na papierowej planszy. Pod nią walały się strzępy zużytej
waty, na pudle leżały narzędzia do tortur. Zastanawiała się,
pytała myśli, jaki ryzykant by się odważył, w takich warunkach,
dać się kłuć?
Kto
pamięta wodę gazowaną z sokiem, który przeważnie „wyszedł”
- na naszych ulicach? Zobaczyła zbliżone sposoby ochłody.
Oblepione, usmarowane.
Market
wewnątrz też był gorący, podłogi pozalewane czymś lepkim.
Ludzie na ruchomych schodach dogrzewali powietrze. Byli wszędzie.
Otępiali z gorąca.
Z
ulic niektórzy zwijali już stragany. Z placów przed letnimi
pawilonami niósł się zapach piwa, pieczonych parówek, pizzy. Do
piwa śpiewali, grali tutejsi muzycy. Od ścian domów odbijały się
światowe standardy w ich wykonaniu…
Słońce
dało się przykryć cieniem chmur. Rozgrzanych. Wszystko przebił
intensywny zapach ulicznych lip.
Jan–Eryk
też wrócił do domu.
Ani
w nocy, ani od rana znowu nie było kropli deszczu.
Z
gorącego niewyspania Ona pije od rana kawę za kawą i wodę z
kranu.
na
parapecie
przysiadły
czyjeś słowa
każdej
nocy
o
chwilę
o
jeden
sen
w ramionach
moja
tęsknota
poraniona
jak
o życie
walczy
H.,
01.07.2009