niedziela, 31 stycznia 2016

Odpust Jana-Eryka



Za dwadzieścia siódma Jan-Eryk wychodzi do pracy. Szybko zamyka drzwi, idzie jakieś sześć metrów i już może wsiąść do auta.
Rusza powoli i, też wolno, wydostaje się z podwórka.
Wraca po piętnastej.
Znika za drzwiami, znowu je zamyka.
Nie widać Jana do rana.
Rzadko, ale przychodzi do niego kolega.
Jan jest sam kiedy na tarasie rozkłada parasol, fotel. Je sam upieczone przez siebie kiełbaski. Jan z Erykiem popija piwo.

Jest gorąco. Tak bardzo, że głowa z obrzydzeniem wpuszcza myśli, bo one, kiedy już dostaną się do niej, to są śliskimi, jadowitymi wężami. W najlepszym razie niegroźnymi padalcami.
Kłębią się. W ścisku nie widać im łbów. Może ich nie mają? Sterczą z tej masy śluzu zawinięte ogony.
Trzeba się otrząsnąć!
Jest lato, które szybko zniknie w jesieni.

Po południu, pod spokojnym niebem nadlatywał niepokój. Dziwnie bzyczał. Znad niskich dachów, najwyżej jednopiętrowych domków, wypłynął owalny cień. Płaska chmura.
Gdzieś wyroiły się pszczoły i leciały dokądś.
Do Jana–Eryka, na rowerze, przyjechał kolega. Rower został na tarasie a oni poszli. Wtedy domyśliła się. Poszli na odpust!

Witaj.
Wszystkie sklepy tego dnia miały być otwarte do północy. Ścisłe centrum miasta zostało wyłączone z ruchu samochodowego, można było chodzić środkiem jezdni.
Ludzie byli w każdym letnim pubie, knajpce, na ulicach. W kościele metodystów biły dzwony.
Gorąco nie ustąpiło ale słońce, o tej porze, nie przypiekało tak wściekle głów.
Ze sklepów sprzedawcy wynieśli towary i ułożyli na straganach.
Na innych leżały odpustowe cudeńka.
Pod baldachimem z wzorem indiańskim, na długich stołach leżały różności. Indiańskie skórzane kapelusze męskie i kobiece. Bransolety, instrumenty muzyczne, głównie różnej wielkości piszczałki; sweterki dla dzieci z motywem, zdobieniem Indian, fajki.
Dalej, wzdłuż ulic norwescy kupcy sprzedawali lunety. Używane samochody, całkiem niedawno wyprowadzone z salonów; można było kupić kawałek dalej, przy stacji benzynowej. Popularne ciuchy wisiały na wieszakach. Niektóre obniżone w cenach.
Na chodniku grupa ludzi, może Greków, malowała obrazy. Zapach farby olejnej dusił w upale.
W rynku kończyli ustawianie estrady. Będzie muzyka. Inna już przyciągała słuchaczy.
To dwóch Indian, ubranych w swoje ludowe stroje, grało odejmując od ust jedną piszczałkę i przykładając inną, mniejszą lub większą od poprzedniej. Na bruku stało pudło do którego, odważyła się, wrzuciła korony. Trzeci Indianin chodził między stojącymi i sprzedawał płyty.
Nie słyszała już gwaru, nie czuła farb. Stanęła a inny, nieznany jej dotąd świat zabrał ją stąd.
Nie wiedziała czy skupić się na muzyce, która prowadziła ją szczytami Andów, czy patrzeć na śniade ramiona jednego z muzyków, wystające spod ubrania ze skór. Czy może zapamiętywać strój drugiego, zakrytego po szyję w tym upale.
Byli dzicy w opaskach zdobiących ich czarne, długie włosy. Urzekali. Muzyka Indian niosła się w tym norweskim miasteczku na wzgórza, unosiła nad fiordem. Gdzie jestem – myślała. Gdzie? Jak to się stało?
Indianie grali. Spokojny taniec miał moc, zaczarowanie, porwanie, indiański odlot. Nie było w głowie padalców, zniknęły ogony. Była w środku parnej dżungli. Na polanie wyciętej maczugami. Mężczyźni i kobiety, ciemnowłose dzieci… Wszyscy siedzieli pod gołym niebem. W kole. Zaczynali się podnosić. Muzyka coraz głośniej rozmawiała z indiańskimi duszami. Ogień witał się ze zmierzchem nad soczystą zielenią drzew. Powstawał niepowtarzalny taniec indiańskich dusz. Tego, co im się w nie wbije tej nocy – żaden szaman nie podejmie się wyjąć. Bose stopy, wolne ręce, dzikość ciał - im wcale nie dzika, Czar, czar… nocy.

Indianin który sprzedawał płyty, robił też tatuaże. Wzory wyrysowane były na papierowej planszy. Pod nią walały się strzępy zużytej waty, na pudle leżały narzędzia do tortur. Zastanawiała się, pytała myśli, jaki ryzykant by się odważył, w takich warunkach, dać się kłuć?

Kto pamięta wodę gazowaną z sokiem, który przeważnie „wyszedł” - na naszych ulicach? Zobaczyła zbliżone sposoby ochłody. Oblepione, usmarowane.
Market wewnątrz też był gorący, podłogi pozalewane czymś lepkim. Ludzie na ruchomych schodach dogrzewali powietrze. Byli wszędzie. Otępiali z gorąca.

Z ulic niektórzy zwijali już stragany. Z placów przed letnimi pawilonami niósł się zapach piwa, pieczonych parówek, pizzy. Do piwa śpiewali, grali tutejsi muzycy. Od ścian domów odbijały się światowe standardy w ich wykonaniu…
Słońce dało się przykryć cieniem chmur. Rozgrzanych. Wszystko przebił intensywny zapach ulicznych lip.
Jan–Eryk też wrócił do domu.

Ani w nocy, ani od rana znowu nie było kropli deszczu.
Z gorącego niewyspania Ona pije od rana kawę za kawą i wodę z kranu.

na parapecie
przysiadły czyjeś słowa

każdej nocy
o chwilę
o jeden
sen w ramionach
moja
tęsknota poraniona
jak o życie
walczy






H., 01.07.2009