Ptaki odfruwały w
stronę skał. Ciemne, skrzydlate chmury.
Widziała ich
pośpiech, dlatego niepokój wpełzł pod skórę.
Raz po raz
podchodziła do okna. Chciała sięgnąć okiem najdalej.
Horyzont to linia
którą wytyczają - okulary, piętro domu i to,
czy chociaż jeden
promień słońca chce przejrzeć się w wodzie.
Zostawiła w spokoju
zielone jeszcze świerki. Chorują i dlatego zgubią większość igieł.
Rude szpilki posypią
się na mchy i całe skryją.
Musiała w końcu
zobaczyć, co dzieje się za groblą i mostem,
bo to od tamtej
strony uciekały ptaki.
Szarość, tony
jasnej albo starej stali - gubiły granice, linie, kontury.
Ściana deszczu
wynurzała się z oceanu. Wiatr łapał wodę w dłonie i niósł na wyspy,
uginał szyby w
oknach, karki drzewom.
Bała się.
Sweter, jeszcze
jeden, cienka kurtka, ciągle te same buty, bo wygodne, strome schody bez
poręczy, ciężkie drzwi do pchnięcia barkiem, tym, który już dawno boli… i wiatr mógł Ją uderzyć.
Deszcz smagnąć, zalać
twarz.
Przesiąkła zapachem mocnego podmuchu i świeżo moczonych, chwilę
wcześniej suchych traw.
W taki wieczór
fiord zdradzał tajemnice tylko na brzegu. Na ostrodze.
Fale, groźne swoją
nieugiętą stalą - rzucały słowa na
skały, za kamienie,
na porośnięty
jesienną trawą brzeg.
Żywioł powstawał.
Tyle razy przyglądała
się i wciąż nie wie, czy groza wynurza się z morza…
czy z chmur, którym
daleko jeszcze do nieba - opuszcza się i topi.
Przemoczony
rozsądek przyprowadził Ją do domu.
Wtedy błysk rozdarł
szarość.
Październikowy
grzmot wyrwał z monotonii jednostajny ryk wiatru.
Pierwsza noc lekkiego
wichru przejęła nad wyspą władanie.
Odpłynął ostatni
prom.
Strach umocnił w
Niej pytanie - do kiedy tak…
L., 23.10.2008