środa, 25 lutego 2015

(-) W pierwszych słowach



 




Tak cicho,
a jeszcze nie zmierzch,
nie noc.
nie czas na milczenie.
Tak spokojnie,
a jeszcze nie pora
na bezruch,
na zapomnienie…

Witaj!
W pierwszych słowach mego listu chciałabym zapytać - jak minął Ci czas, w którym nie mieliśmy o sobie żadnych wiadomości? Czy to, co było marzeniem, istotą życia i oddychania, wyzwalało moc poczynań, które wymiotły z myśli wszystko, co inni chcieliby nazwać rozsądnym czynieniem sobie dobra, powiodło się? Czy przyszło do Ciebie to szczęście, które każdy czuje inaczej, tylko tak samo nazywa?
A może… masz z powrotem to, czego nie można zdobyć ot tak, jednym banalnym słowem? Tylko pragnąć sobą, tą duszą o której wszyscy mówią, ale nie chcą zdradzić, gdzie ją mają, przechowują, przykrywają najdroższą, najdelikatniejszą tkaniną pożądania?
Pamiętasz swoje, tłukące w ostre drobiny kryształów, mrzonki, sny o ulataniu w opary nowego przeżywania? Nie przestajesz przeskakiwać z obłoku na obłok?
Może… jednak zaczynasz schodzić ostrożnie, stawiając stopy w twarde, obłożone kamieniami, posypane raniącym żwirem, wydaje się – niemożliwe do przejścia, konieczne do pokonania, by żyć, bezpieczne mimo wszystko – ratunku podłoże?
Zanim mi odpowiesz, chcę dalej mieć wierną nadzieję, że nie pałasz samozniszczeniem. Masz ten instynkt, który człowieka wyrzuca z odmętów na powierzchnię, nie pozwala utonąć przed czasem. Doznajesz uczucia rozlania, przepełnienia duszy, koniecznie z sercem, miłości wszechobecnej. Bez burz, wichrów, szaleństwa, zaślepienia. Wyważonej spokojem, długą drogą doświadczeń losu dobrego i gorszego, wiarą, że to, w czym przebaczenia być nie mogło, chociaż nie do zapomnienia,  na zawsze można zamurować w ścianie rozgrzeszenia.
Powiedz mi, czy jesteś…
A u co mnie?
Czekam, patrzę, staram się… tylko mi nie wychodzi. To przez ten czas, który już bardziej był, niż będzie. I to, że wszędzie pełno mokrego śniegu. Zniknęły chodniki. Do chodzenia zostały tylko jezdnie z resztkami rozjeżdżonego kołami aut śniegu, od nim lodu. To dlatego na buty zakładam nakładkę z kolcami. Bez niej nie mogłam wyjść z domu, bo zjeżdżałam w dół ulicy. Teraz sobie radzę. Jako tako, bo z tym czymś, wynalazkiem, którego do tej pory nie znałam, trzeba się oswoić, nauczyć chodzić tak, żeby nie wykręcać stóp. Po drodze mijam przechodniów z laskami, kijkami – to starsi, tak jak ja, albo bardziej. Młodzi jakoś sobie radzą.
Lubię wracać… W przecznicach, między domami, ponad ich dachami, zawsze czeka fiord. Ma swoje humory. Wtedy zmienia kolory, albo pieni wodę na grzbietach niewinnych fal.
W zimnych ogrodach, na krzakach przyciętych jesienią, kłócą się ptaki. Przed spadaniem śniegu przylatują sroki. Drzewa spokojnie przyjmują dopust ciężaru nawarstwiających się białych, mokrych płatków.
Tak minie kolejny dzień, w którym nie zrobię tego, czym mogłabym, przez mgnienie istnienia, dać komuś radość. Już nie potrafię. Wiesz przecież, że chociaż domyślam się, jak wygląda to szczęście, to ono nie chce być pełne, całe, nieskazitelne, tylko mnie oddane.
Kończę ten list. Z nadzieją, że odpiszesz. Pozdrawiam Cię, jak zawsze, ciepło.






H., 21.01.2009