Tak cicho,
a jeszcze nie
zmierzch,
nie noc.
nie czas na
milczenie.
Tak spokojnie,
a jeszcze nie pora
na bezruch,
na zapomnienie…
Witaj!
W pierwszych
słowach mego listu chciałabym zapytać - jak minął Ci czas, w którym nie
mieliśmy o sobie żadnych wiadomości? Czy to, co było marzeniem, istotą życia i
oddychania, wyzwalało moc poczynań, które wymiotły z myśli wszystko, co inni
chcieliby nazwać rozsądnym czynieniem sobie dobra, powiodło się? Czy przyszło
do Ciebie to szczęście, które każdy czuje inaczej, tylko tak samo nazywa?
A może… masz z
powrotem to, czego nie można zdobyć ot tak, jednym banalnym słowem? Tylko
pragnąć sobą, tą duszą o której wszyscy mówią, ale nie chcą zdradzić, gdzie ją
mają, przechowują, przykrywają najdroższą, najdelikatniejszą tkaniną pożądania?
Pamiętasz swoje,
tłukące w ostre drobiny kryształów, mrzonki, sny o ulataniu w opary nowego
przeżywania? Nie przestajesz przeskakiwać z obłoku na obłok?
Może… jednak
zaczynasz schodzić ostrożnie, stawiając stopy w twarde, obłożone kamieniami,
posypane raniącym żwirem, wydaje się – niemożliwe do przejścia, konieczne do
pokonania, by żyć, bezpieczne mimo wszystko – ratunku podłoże?
Zanim mi odpowiesz,
chcę dalej mieć wierną nadzieję, że nie pałasz samozniszczeniem. Masz ten
instynkt, który człowieka wyrzuca z odmętów na powierzchnię, nie pozwala utonąć
przed czasem. Doznajesz uczucia rozlania, przepełnienia duszy, koniecznie z
sercem, miłości wszechobecnej. Bez burz, wichrów, szaleństwa, zaślepienia.
Wyważonej spokojem, długą drogą doświadczeń losu dobrego i gorszego, wiarą, że
to, w czym przebaczenia być nie mogło, chociaż nie do zapomnienia, na zawsze można zamurować w ścianie rozgrzeszenia.
Powiedz mi, czy
jesteś…
A u co mnie?
Czekam, patrzę,
staram się… tylko mi nie wychodzi. To przez ten czas, który już bardziej był,
niż będzie. I to, że wszędzie pełno mokrego śniegu. Zniknęły chodniki. Do
chodzenia zostały tylko jezdnie z resztkami rozjeżdżonego kołami aut śniegu, od
nim lodu. To dlatego na buty zakładam nakładkę z kolcami. Bez niej nie mogłam
wyjść z domu, bo zjeżdżałam w dół ulicy. Teraz sobie radzę. Jako tako, bo z tym
czymś, wynalazkiem, którego do tej pory nie znałam, trzeba się oswoić, nauczyć
chodzić tak, żeby nie wykręcać stóp. Po drodze mijam przechodniów z laskami,
kijkami – to starsi, tak jak ja, albo bardziej. Młodzi jakoś sobie radzą.
Lubię wracać… W
przecznicach, między domami, ponad ich dachami, zawsze czeka fiord. Ma swoje
humory. Wtedy zmienia kolory, albo pieni wodę na grzbietach niewinnych fal.
W zimnych ogrodach,
na krzakach przyciętych jesienią, kłócą się ptaki. Przed spadaniem śniegu
przylatują sroki. Drzewa spokojnie przyjmują dopust ciężaru nawarstwiających
się białych, mokrych płatków.
Tak minie kolejny
dzień, w którym nie zrobię tego, czym mogłabym, przez mgnienie istnienia, dać
komuś radość. Już nie potrafię. Wiesz przecież, że chociaż domyślam się, jak
wygląda to szczęście, to ono nie chce być pełne, całe, nieskazitelne, tylko
mnie oddane.
Kończę ten list. Z
nadzieją, że odpiszesz. Pozdrawiam Cię, jak zawsze, ciepło.
H., 21.01.2009