Wieje.
Męka rozstania, miłości utraconej nad oceanem. Dusza poraniona
tęsknotą za tym co niemożliwe,
bo jest wiatrem, a Ona?
Nie
powie, zrobi to, czego nie powinien, będzie żałował, później…
Teraz
trzeba większego, mocniejszego bólu – do dna wytrzymania, do
zatracenia się w wietrznym cierpieniu.
Szaleje,
wyje; płacze łzami z deszczu i gradu.
Rozpalone
zmysły hartuje w stali zimnej fali; podrywa ją do lotu, upuszcza
bez ostrzeżenia – niech pozna kipiel, krwi przerażenie… on Jej
już nie ma.
Przelatuje
fiordem, zdziera wodę, skalpuje podmuchem, wyrzuca na brzeg.
Rozpędza
się.
Zbuntowane
drzewa walczą, prostują pnie, odpadają gałęzie pochylane rytmem
uderzeń, te najsłabsze, wpół złamane. Grad przemieszany ze
śniegiem wzmocnił mgłę. Wespół pozbyli się, zawieszonych w
chmurach, lądowych gór.
Za
bardzo, za szybko pędzisz wietrze. W biegu nie wypatrzysz miłości,
nie odszukasz pragnienia, nie pochwycisz dłoni w rękawiczce z
przeznaczenia.
Nie
słyszy. Sam zagłusza prawdy, czucie, dobre wróżby.
Wodospad
spada stokiem, błędy wichrowi wypomina, huczy, wodę pianą leje.
Nie przy fortepianie taki duet.
Wietrze
mocny, rozgniewany, nieopanowany – wycisz się, zatrzymaj.
W
szczelinie skały kamienne westchnienie, tam też już wiedza, że to
rozstanie, wrycie w opuszczone dusze tego, co tylko dwoje pojąc
może, zapamiętanie na zawsze, po kres – stóp, postaci schodzącej
wtedy, spojrzenia w głąb istnienia.
Lotem
orła, jastrzębia, przepadło rozpostarte marzenie.
Wiatr
oprzytomniał, rozsunął chmury, w ich dziurach świat słońca
obiecuje jasność.
Akcent
rozświetlonej stali przywraca nadzieję?
Ten,
który wiał nie patrzy, nie słucha.
Stracił
Ją, zgubił siebie.
L.,
18.11.2008