Chcesz, w końcu możesz obdarować… Jutro to zrobisz, bo
to będzie ten właściwy czas.
Cieszysz się, masz
nadzieję, że twoje starania dadzą radość.
Dzisiaj słyszysz,
że jak zawsze, nikt na to nie wpadnie, by zrobić tak to, a tak…
Czujesz wpływający
w żyły żal, a potem złość…
Witaj w taki ranek,
kiedy wodospad spija każdą kroplę skąpego deszczu, która wpadnie tam, gdzie go
droga wiedzie w dół, po ostrzach wystających skał.
Mgły od
wczoraj zbijają się w kępki, potem
okrągłe poduszeczki, rozkładając je wszędzie, gdzie zdążą sięgnąć i przedtem
nie rozpaść się.
To dzień, kiedy
słońce ma migrenę i od rana leży obolałe. Po południu podniesie się, pokaże i
przysiądzie w cieniu. Nie będzie drażnić bólu.
Czas ruszyć w
drogę.
Pojedziesz na
Lepsoyę.
Wysp masz dość, ale
nie może tak być, że ciągle tylko do jej kei przybijasz, w drodze na ląd. Chociaż raz chcesz poczuć dreszcz, doznanie,
uczucie wjeżdżania na pokład promu na wstecznym.
To okazja, bo…
Wiatr nie jest
rozmowny. Zawiedziony, porzucony, zdradzony,
nie huczy o swoim cierpieniu.
Czeka na czas,
który zagoi wietrzne rany.
Już jesteś. To
tylko piętnaście minut wodą. Zjazd i droga przed tobą, a ty lubisz dziś prawą
stronę, od niej zaczniesz.
Jedź i pamiętaj
drogę, bo co z tego, że to wyspa i nieduża z wody się zdała. Jak wielki
strażaka w kasku.
Już widzisz, że obraz
zmieniła, wydłużyła się, rozłożyła niczym ruda łania.
A jaka dzika! I
droga wąska, zatoczek prawie nie widać… Jedź i patrz. Ostrożnie prowadź,
odważnie szukaj nowego, rudością pięknego.
Jest już szkoła,
sklep. Gdzieś musi być przedszkole, bo na placu stoją huśtawki, zjeżdżalnie.
Samotne domy, wcale
nie takie młode, wschodzą wprost z traw.
Jedź, czasu masz
tyle, by wrócić w porę i zdążyć na prom.
Droga cały czas w
górę prowadzi, gdzieniegdzie dom. Bez tarasu, bez grządek, rabatek, kwiatów.
Tabliczka z nazwą
szlaku. Nie dzisiaj myśl dokąd nim i jak… Wąsko, dobrze, że inni nie jadą…
Wysoka ta góra, bez
zielonych drzew. Czy ku szczytowi, czy w dół, po rudym biegnie oko.
Ty teraz w dół
zjeżdżasz i widzisz stok olbrzyma, ozdobiony domem z drewna, schodzący kamienistym cielskiem ku wodzie.
W odbiciu szarego
nieba ocean. Bezmierny, potężny, dziki.
Czujesz jego grozę
i moc, ale ostry zakręt inny strach
wybudza.
Powoli, między
stalowymi barierkami, porośniętymi wrzosowiskami i rozsianymi dziko drzewkami,
kamieniem u stóp którego żółta prymula ciepła szuka, zjeżdżasz w dół. Nie
zatrzymujesz się. Tu nie zejdziesz na brzeg.
Za daleko od drogi
i bronią go ogrodzenia. Kamienie.
Teraz koniec
asfaltu. Przy wyłupanej bez żenady skale, by teraz droga cię wiodła, mocno w
górę jedź, bo chcesz wiedzieć, co na jej końcu będzie i twoim patrzeniem.
Jest zatoczka.
Stań.
Idź teraz przed
siebie i nie dziw się, że przerdzewiała barierka jeszcze myśli, że cię ochroni
przed spadaniem w dół, po kamieniach i na kamienie. Do wody nie dolecisz, za
daleko.
Horyzont szary,
dzisiaj wielki pan bez uśmiechu promieni. Smutny i groźny, zawarł serce,
zamknął duszę, bo opuściły go białe grzywy fal…
Wielka skała, bez
pardonu na drogę wykuta, zasłania pierwsze promienie wysłane przez słońce.
Nie odrywasz oczu
od dali, szukasz góry i jej majestatu, podziwiasz rudy, królewski płaszcz,
którego poły moczą się w morzu.
To koniec drogi z
tej strony. Stoisz przy płocie i patrzysz na dom, którego front jest latarnią.
Pozbawiona oczu i
oddechu, dotyku, ciepła latarnika, porzucona – milczy rozgoryczona…
Wracaj. Chcesz
zobaczyć jeszcze kapliczkę i cmentarzyk, któremu dzień i noc pieśń niosą z
brzegu, spokojne o los śpiących snem stałym,
wierne fale.
Jesteś w połowie
drogi….
To nie był cudzy
wóz, dlatego nie wysiadaj w pół drogi.
Obelisk patrzy
spokojnie, długo, lata całe zza płotu. To
przód, front grobów. Z nazwiskami, imionami tych, którzy wypłynęli po rybę. I
nie wrócili.
Tam spokój. W
głosie ptaków, szeleście niewinnych, zielonych listków i bezruchu igieł. W
lekkości fali opływającej majowe kamienie.
Równość w jedności odpoczynku na wieki, bez przepychu
i prześcigania takiego, gdzie zastaw się, a pokaż… wszystkim.
Nie chcesz jeszcze
odchodzić. Cicho, ciepło. I ten śpiew, prawie niemy, wszystkiego…
Tak przy fali, przy
wodzie i wśród drzew… dobrze przywołanym myślom jest…
Jedź jak wiedzie
droga. Teraz będzie więcej zielni. Drzew. To nic, że wąska i domy dal skrywa.
Jest droga, to jedź. Zaprowadzi w nieznane, nie zgubisz się.
Przerwa w rudo -
zielonym, bo nowe domy na dużej łące, przed zalesionymi skałami. Przy budynkach
klomby. Małe, jasne płotki i kwiaty. Garaże.
Na wprost domów,
daleko, przez łąki i kamienie, ku brzegowi wzrok gonisz w ocean. I jeszcze raz,
i dalej, po ostatnią dal, na wiarę, że tam horyzont.
Za domami zaczyna
się szlak… Nie dzisiaj, następnym razem, bo zawracasz teraz.
Poszukasz wysepki.
Stań, jeśli chcesz
coś na wodzie zobaczyć, bo droga wąska, pobocze spada na łeb..
Na oceanie?
Bezkres, bezmiar i
groza.
Dalej już fiord. Tu
zielono, rudo z żonkilami w rowach i na łąkach. Tam… za fiordem, na lądzie, na szczytach
jeszcze śnieg. Spada w dół - jak macki białej ośmiornicy .
Jest. Grobla. Na
brzeg małej wysepki wiedzie… Na koniec świata?
To nie ta grobla,
która z mostem w parze pięknieje, pełnią piersi oddycha.
Przed tobą
zapomniana, szara, wąska wstęga betonu.
Za falochronem
zrezygnowany ocean. Przed groblą lustro wody zgubione w glonach i kurz na
kamieniach.
Jesteś. Tak, to
wysepka. Ruda, kamienna, szara u brzegu. Wyżej kosówka i trawy w zasiekach z
drutu. Tam ruch.
Nie bój się, to
kozy, pełno kóz. Biegną. Między nimi małe.
Zawstydza ich naiwny,
kozi wzrok.
Dokoła brzydota
zapamiętanego piękna.
Wracaj.
Zjazd na prom.
Popłyniesz na wyspę, ustaw się tyłem, tak wjedziesz…
O czym tak marzysz?
Chcesz pojechać na równinny ze wschodzącym na polach zbożem, ląd ?
L., 05.05.2008