Dzień - mimo świadomości, że wokół wydarzyło się w
tygodniu, który jak tyle innych odszedł, sporo zła - aż prosił, żeby poszła z domu. Tak po prostu.
Wyszła z
mieszkania i już!
Ulice rozgrzały się w letnim słońcu. Zapach kwiatów, krzewów - szczególnie jaśminów, potęgował duszność dnia.
Bezruch i cisza ulic mówiły tylko to, że wszyscy uciekli nad wodę.
Pomyślała, że to żaden problem, ona też za chwilę może zejść z chodnika,
Ulice rozgrzały się w letnim słońcu. Zapach kwiatów, krzewów - szczególnie jaśminów, potęgował duszność dnia.
Bezruch i cisza ulic mówiły tylko to, że wszyscy uciekli nad wodę.
Pomyślała, że to żaden problem, ona też za chwilę może zejść z chodnika,
przejść na drugą stronę i iść w stronę lasu, fiordu.
Zbliżyła się do przejścia, ledwo widocznych pasów oznaczających drogę dla niej.
Zbliżyła się do przejścia, ledwo widocznych pasów oznaczających drogę dla niej.
Zanim podeszła do krawężnika, nadjeżdżający samochód
zatrzymał się. Ten jadący
z przeciwnej strony - też. Weszła na pasy.
Chodnik wylany asfaltem zaprowadził ją, obok wielkich magazynów stali, wprost do mariny wypełnionej łodziami, jachtami.
Weszła na mostek niedbale zawieszony nad kanałem.
Popatrzyła na wodę, której było mało. Zamulona, koloru błota kołysała jedyną w tym miejscu, dużą meduzę.
Za mostkiem ścieżki zmusiły ją do wyboru dalszej drogi. Nie mogło być inaczej.
Chodnik wylany asfaltem zaprowadził ją, obok wielkich magazynów stali, wprost do mariny wypełnionej łodziami, jachtami.
Weszła na mostek niedbale zawieszony nad kanałem.
Popatrzyła na wodę, której było mało. Zamulona, koloru błota kołysała jedyną w tym miejscu, dużą meduzę.
Za mostkiem ścieżki zmusiły ją do wyboru dalszej drogi. Nie mogło być inaczej.
Poszła tą najbliżej fiordu.
Wysokie drzewa nie pozwalały słońcu na spalenie jej. Mogła zrobić ten wysiłek
Wysokie drzewa nie pozwalały słońcu na spalenie jej. Mogła zrobić ten wysiłek
i
przyspieszyć.
Co jakiś czas podnosiła głowę. Chciała widzieć strzelistość świerków. Znowu zadać sobie pytanie o ich wiek. Potem wiekowych dębów.
Cały czas woda uderzała o brzeg, o kamienie.
Cień lasu, obok jasny granat fali rozbujanej wcześniej przepływającym „samochodowcem”,
słyszalne kołysanie wody, odebrały jej świadomość przeżytych lat.
Tam była bez wieku. Bez siwizny już nie tylko na skroniach.
W śpiewie leśnych ptaków, w nutach fali kołyszącej samotnego kaczora, była nie tą
Co jakiś czas podnosiła głowę. Chciała widzieć strzelistość świerków. Znowu zadać sobie pytanie o ich wiek. Potem wiekowych dębów.
Cały czas woda uderzała o brzeg, o kamienie.
Cień lasu, obok jasny granat fali rozbujanej wcześniej przepływającym „samochodowcem”,
słyszalne kołysanie wody, odebrały jej świadomość przeżytych lat.
Tam była bez wieku. Bez siwizny już nie tylko na skroniach.
W śpiewie leśnych ptaków, w nutach fali kołyszącej samotnego kaczora, była nie tą
z ulicy, z chodnika.
Była częścią piękna pierwszego dnia lata.
Szła ścieżką wydeptywaną, bez względu na porę roku, każdego dnia.
Zimą, w śniegu, nie czuła tak pod stopami grubych korzeni. Teraz ciągłe stąpanie po nich obnaża ich bezsilność, ból przemijania. Ziemia osypuje się im z ramion. Są nagie.
Kiedyś przestaną trzymać się kurczowo podłoża. Wtedy drzewa upadną.
Tak jak te przed nimi, które leżąc - czekają na ostateczność.
Mijała ostrogi usypane z głazów i wylane z betonu. Tu ludzi było mało, nie chcieli cienia drzew nad wodą.
Młoda czarna matka i dziewczyneczka biała – siedziały na betonie ostrogi,
w kręgu słońca wydartego cieniom.
Szła dalej pośród drzew. Na całym fiordzie podniesione żagle łodzi przyciągały wzrok. Mijały się promy.
Nad wodę nadlatywał samolot, był już nisko. Za fiordem sięgnie lotniska.
Statek, przepływający kilka minut wcześniej, rozbujał znów fale. Kilwater.
Stanęła. Spomiędzy drzew patrzyła przez fiord na niebo. Na nim w obsadzone błękitem białe cumulusy.
Czuła piękno tego obrazu… Darowane żywym.
Doszła do miejsca, gdzie kończy się las, a ścieżka prowadzi między dzikimi różami, w nabrzeżny szary piach.
Zawróciła.
Chce słyszeć ptaki, znowu spotkać małą pliszkę lekko podskakującą na ścieżce, znaleźć tę ławeczkę na brzegu, na której sobie usiądzie.
Stamtąd będzie patrzeć na wodę. Cieszyć się jak dziecko, kiedy kolejny statek rozkołysze fale.
A te, uderzając o kamienie i głazy - będą omdlewały na nich, opływały je i swoje wody topiły w przepastnym fiordzie.
Brzeg usłany milionami maleńkich, szarych muszelek i buro – brązowymi algami, nie pozwoli wejść do wody.
Będzie więc siedziała i myślała o pięknej, młodej kobiecie, która śpiewa rzewnie, ściska duszę łkaniem melodii.
Za chwilę zapomni o urodziwej aktorce. Pozwoli myślom unosić się na wodzie; tym o domu, kraju w którym głupota
zabija ludzi na drogach. O powodach, cenie rozstania, dniu w którym pęknie i jej niebo.
O tym, że praca bywa też szczęściem.
Ławeczka długo jej nie przytrzymała. Wracała. Przy wejściu do mariny nie ma już drzew.
Tam siądzie, żeby wygrzać plecy w słońcu. Będzie miała przed sobą lwią część fiordu.
Ławki były zajęte.
Stanęła na skalnych blokach ułożonych warstwami. Są wzmocnieniem brzegu.
W dole chlupotała porośnięta algami woda.
Czarna w cieniu kamieni. Nieprzyjemna.
Ludzie siedzieli na ławkach, kamieniach, na rozłożonych w trawie kocach.
Słońce ją oślepiło. Niebieski fiord znowu przytrzymał oczy.
Patrzyła na ogrom wody nie pamiętając, że jest obca.
Ci, którzy ją mijali, uśmiechali się. Szli dalej.
Niedaleko krótka, betonowa ostroga okazała się zejściem do wody.
Ludzie w najróżniejszym wieku rozbierali się, schodzili, chwilę płynęli i wychłodzeni wracali .
Na postój ciągle wpływały łodzie z opuszczonymi żaglami.
Przeleciała para kormoranów. W ocenie rybaków – szkodników.
Pomyślała, że przecież na całe życie nad fiordem nie zostanie.
Zaczęła wracać. Słońce miała na twarzy.
Zdjęła okulary. Niech oczy odpoczną – zdecydowała.
Miasto uderzyło żarem.
W domu napije się kawy.
Była częścią piękna pierwszego dnia lata.
Szła ścieżką wydeptywaną, bez względu na porę roku, każdego dnia.
Zimą, w śniegu, nie czuła tak pod stopami grubych korzeni. Teraz ciągłe stąpanie po nich obnaża ich bezsilność, ból przemijania. Ziemia osypuje się im z ramion. Są nagie.
Kiedyś przestaną trzymać się kurczowo podłoża. Wtedy drzewa upadną.
Tak jak te przed nimi, które leżąc - czekają na ostateczność.
Mijała ostrogi usypane z głazów i wylane z betonu. Tu ludzi było mało, nie chcieli cienia drzew nad wodą.
Młoda czarna matka i dziewczyneczka biała – siedziały na betonie ostrogi,
w kręgu słońca wydartego cieniom.
Szła dalej pośród drzew. Na całym fiordzie podniesione żagle łodzi przyciągały wzrok. Mijały się promy.
Nad wodę nadlatywał samolot, był już nisko. Za fiordem sięgnie lotniska.
Statek, przepływający kilka minut wcześniej, rozbujał znów fale. Kilwater.
Stanęła. Spomiędzy drzew patrzyła przez fiord na niebo. Na nim w obsadzone błękitem białe cumulusy.
Czuła piękno tego obrazu… Darowane żywym.
Doszła do miejsca, gdzie kończy się las, a ścieżka prowadzi między dzikimi różami, w nabrzeżny szary piach.
Zawróciła.
Chce słyszeć ptaki, znowu spotkać małą pliszkę lekko podskakującą na ścieżce, znaleźć tę ławeczkę na brzegu, na której sobie usiądzie.
Stamtąd będzie patrzeć na wodę. Cieszyć się jak dziecko, kiedy kolejny statek rozkołysze fale.
A te, uderzając o kamienie i głazy - będą omdlewały na nich, opływały je i swoje wody topiły w przepastnym fiordzie.
Brzeg usłany milionami maleńkich, szarych muszelek i buro – brązowymi algami, nie pozwoli wejść do wody.
Będzie więc siedziała i myślała o pięknej, młodej kobiecie, która śpiewa rzewnie, ściska duszę łkaniem melodii.
Za chwilę zapomni o urodziwej aktorce. Pozwoli myślom unosić się na wodzie; tym o domu, kraju w którym głupota
zabija ludzi na drogach. O powodach, cenie rozstania, dniu w którym pęknie i jej niebo.
O tym, że praca bywa też szczęściem.
Ławeczka długo jej nie przytrzymała. Wracała. Przy wejściu do mariny nie ma już drzew.
Tam siądzie, żeby wygrzać plecy w słońcu. Będzie miała przed sobą lwią część fiordu.
Ławki były zajęte.
Stanęła na skalnych blokach ułożonych warstwami. Są wzmocnieniem brzegu.
W dole chlupotała porośnięta algami woda.
Czarna w cieniu kamieni. Nieprzyjemna.
Ludzie siedzieli na ławkach, kamieniach, na rozłożonych w trawie kocach.
Słońce ją oślepiło. Niebieski fiord znowu przytrzymał oczy.
Patrzyła na ogrom wody nie pamiętając, że jest obca.
Ci, którzy ją mijali, uśmiechali się. Szli dalej.
Niedaleko krótka, betonowa ostroga okazała się zejściem do wody.
Ludzie w najróżniejszym wieku rozbierali się, schodzili, chwilę płynęli i wychłodzeni wracali .
Na postój ciągle wpływały łodzie z opuszczonymi żaglami.
Przeleciała para kormoranów. W ocenie rybaków – szkodników.
Pomyślała, że przecież na całe życie nad fiordem nie zostanie.
Zaczęła wracać. Słońce miała na twarzy.
Zdjęła okulary. Niech oczy odpoczną – zdecydowała.
Miasto uderzyło żarem.
W domu napije się kawy.
H., 21.06.2009
To była długa droga, szkoda, że jednak trzeba było wracać. Spokój, "nagroda" w postaci widoków jakże zwyczajnych dla zabieganych ludzi i niezwykłych dla tych, co z różnych powodów zwalniają. Kim jesteśmy? W Jej przypadku widać, iż miota się pomiedzy kobietą, której kierowcy ustąpili na przejściu przez jezdnię i tą, która nie czuje ciężaru lat i doswiadczeń, która radośnie chłonie to, co dociera do jej serca z pomocą oczu. Jestem przekonany, że ta druga postać jest prawdziwa. A czasu - co za tym idzie - i wieku, tak naprawdę nie ma.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
W odwołaniu do prawd można odnaleźć wnioski, że mogą być nieoczywiste. Najprościej je przyjąć i tym razem tak to zrobię :)
UsuńTam teraz łodzie w marinie i na fiordzie, ciepło, a promy mijają się w słońcu. Ludzie zajęci sobą znajdują czas na wędrówkę.
U nas też świt nieźle sobie już radzi.
Pozdrawiam, LE.