 |
Fot., Robert Z. wyspa |
 |
H. |
 |
H. |
Tyle razy można
było usłyszeć: namaluję portret twój.
Jej, jego.
Odwzorowanie rysów,
szat - to nie portret.
Nawet jeśli malarz
bruzdami na czole i grymasem ust, pochyleniem postaci, ostrością lub
spolegliwością wzroku, ułożeniem palców dłoni - chciał nakreślić rys
charakteru, żadnemu nie udało się namalować duszy.
Dusza, chociaż jej
nikt nie widział, to jest. Duszę się czuje.
Powinna mieszkać w
sercu. Chociaż do serca zagląda się, to duszy w nim nikt nie widział.
Jaka jest różnica
w: ciężko na sercu i ciężko na duszy?
Witaj.
Kiedy nie można
dojść ładu, czy to serce pęka, czy dusza łka - trzeba szukać drzwi. Nie muszą
mieć najlepszego zamka. Mogą być zawarte i zamknięte skoblem. Ważne, żeby było
co otworzyć i wyjść.
Nie mów, że ci się
nie chce, nie dasz rady; jeszcze, że gorąco i nie masz się w co ubrać.
Weź stare spodnie i
obetnij tak, żeby nogawki kończyły się powyżej kolan. Bluzkę czy koszulę
przecież jakąś masz. Długie rękawy? Oberwij przy ramionach. Sandały na nogach –
oczywiście. Jeszcze nieduży plecak. W nim kanapka z liściem sałaty, mała
butelka z wodą, trochę pieniędzy i można iść.
To nic, że
kilkanaście minut będziemy tak paradować przez miasto. Każdy wie, że tak ubrani
możemy iść tylko nad fiord, do lasku. Przez kładkę nad kanałem.
Patrz, ktoś w końcu
chciał zupełnego spokoju, płynie pod mostkiem w stronę miasta. Wygląda jak w
chińskiej dżonce.
My pójdziemy dalej.
Tam gdzie zielone drzewa zapraszają mówiąc, że nie poskąpią cienia. Pod ich
gałęziami trawa też zielona. Chociaż zieleń mdleje w cieple dnia.
To wzgórze, to maska dla bunkrów, które zostały z
ostatniej wojny. Pójdziemy dalej, bo dzisiaj chcemy być wolni od złych
wspomnień. Ścieżką przez las.
Czujesz? To nie
chłód i nie gorąco. Można, potykając się co jakiś czas o obnażone korzenie,
słuchając ptaków i nadbiegających fal - iść i iść.
Dziś nie ryczą
silniki łodzi. Gdzieś przepadli za głośni żeglarze. Na niebie spokój niebieski
i bieli chmur.
Wśród drzew nie
jesteśmy obcy - ich twarze, pomarszczone bruzdami kory, widziały dużo. Teraz
nas. I wcale nie patrzą jak na dziwo. Zrozumiały ostrożność naszych kroków.
Poczuły, że omijamy, nie stajemy na ich wystających korzeniach, jak na palcach
dłoni. Wiedzą, że zejdziemy nad fiord
dopiero tam, gdzie skończy się las.
Widzisz, warto było
się zmusić, przejść ulicami w pełnym słońcu po to, żeby poczuć opiekę starych
drzew. Pouczyć się ich starczej mądrości. Powiedzieć im, że są nam bardzo
bliskie. Są takie same, jak nasze. To nasz las.
Nie czujesz już
lat? Zapominasz o wszystkim? Jesteś tylko z tą leśną ścieżką i własnymi
myślami?
Zaraz wyjdziemy
spomiędzy drzew. Między dzikimi różami, które przekwitły i teraz proszą o
zebranie owoców na różane wino, dojdziemy do otwartej, szarej plaży.
Widzisz? To znowu
fiord. Przejdźmy kamienistą plażą na brzeg. Tam jest drobiazg, kamyki wymyte
przez wodę nie poranią stóp. Na brzegu zdejmiemy sandały. To nic, że tak dużo ludzi - przy wodzie nie
będziemy ich czuli. Ani widzieli.
Już. Tu, przy
kamieniu zostawimy swoje rzeczy. Wejdźmy do wody. Fale nie obejmą nas powyżej
kolan. Daleko nie zabrniemy.
Za to wiatr
przyniesie każdą nutę szeptu, wołania, skargi, krzyku, buntu, westchnienia, chęci, wybaczenia fal. One
ciągle śpiewają, mówią, przekonują. Teraz żyją tym, że mają nas. A my?
Milczymy. Każe z
nas swoje myśli posyła na ich grzbietach. Na drugi brzeg, na tamten ląd i
dalej.
Samolotu nie
słyszeliśmy, on zaraz wyląduje, na tamtym brzegu, za tamtymi drzewami.
Promy płyną w
oddali. Rozdarły wodę i fale zaraz schłodzą nam uda.
Słońce zagadało się
z wiatrem, nie pali nam twarzy. Chwila za chwilą powtarza, że nawet tak, nawet
tylko po kolana, jest lepiej od wcale.
Nie dziw się, że tyle bladolicych, rudawych mam – ze sniadymi
dziećmi w wodzie brodzi. Tu tak jest. Popatrz, w twarzach dzieci jest portret
szczęśliwego dzieciństwa. Z radosnymi oczami.
Odejdźmy od
drewnianej maty. Oni będą spuszczali po niej łódź na wodę. Niewielką. Wszyscy
mają kapoki. Już wiosłują, zaraz włączą silnik.
Powiedz coś. Potem?
Dobrze. Bo teraz znowu tylko fale z nami. I dobry wiatr.
Wracamy.
Idziemy tą samą
ścieżką przez las. Powiedz, dlaczego te same drzewa są inne? Odmiennie słychać
głos wody? I popękana czasem kora drzew inaczej płacze?
Jest ścieżka.
Zejdziemy jeszcze raz nad fiord. Tam jest ławka. W końcu usiądziemy. Wypijemy
wodę. Jeszcze raz popatrzymy na drugi brzeg. Przez rozkołysaną wodę.
Patrz, patrz ile
kaczek.
Na nas pora.
Po drodze kupimy
rybę, truskawki i chleb.
Wejdźmy tymi samymi
drzwiami.
Przebierz się,
usiądź, odpocznij.
Zaparzę dwie kawy.
Tylko jeszcze
zadzwonię. Złożę życzenia. Mają sześćdziesiątą drugą rocznicę ślubu.
Czy się kochają?
Pewnie już nie pamiętają. Są sobie niezbędni, konieczni do dalszego życia. Jak
powietrze i woda.
Nie przyznała się,
nie chciała burzyć spokoju twoich myśli. Nad fiordem, kiedy nogi obejmowała nam
woda, potem odchodziła i delikatnie uderzała kamykami, gdy wracała - jedną skrytą
myśl oddała wyspie. Tej niewielkiej łodzi na oceanie w której przeżyła trzy wiosny,
lata, jesienie i zimy. Wichry i słoty, fale przelewające się przez most i
lekkie trzęsienie ziemi. Muzykę wodospadu i taniec unoszącej się z wody mgły.
Podążała za myślą na wyspę, na której przeżyła siebie. Nie pokonała tęsknoty.
Czaru dzikości,
oczu patrzących ze skał, widoku szybujących od szczytów orłów, Cienia - nie mogła znieść.
Musiała z niej odejść. Czwartej zimy.
To wyspa - przepiękna
w każdym kamieniu, głazie, górze; każdym
drzewie smukłym i tym powalonym. W każdej kropli fiordu. W łuku grobli
przeciętej mostem. We wspomnieniu foki na kamieniu i dumnej czapli, która
rzadko pozuje do zdjęć. W starej,
pracującej jeszcze latarni. W spokoju cmentarza.
Niezwykła w
wiosennych prymulkach, przydrożnych żonkilach, leśnych, dzikich różach. Na obu
drogach, dolnej i górnej. W rozbijanych zimowymi sztormami falach na
nabrzeżnych skałach. W ruchomym horyzoncie.
Jej, na zawsze, w zakątku duszy. I fiordu brzeg dziki.
Porzucony – ku zapomnieniu.
H., 18.07.2009